Zaczęło się 25.11.2010r. zaproszenie na rutynowe badanie mammograficzne, wychodzę z pracy na godzinkę zaraz wracam, to tylko kontrola. Nie czekam na wynik bo to za długo, odbiorę po pracy. Jednak w połowie drogi powrotnej telefon „proszę przyjść musimy powtórzyć badanie”. Jeszcze nie dopuszczam myśli ,że to coś poważnego, niestety Pani doktor od razu podejrzewa nowotwór i kieruje na USG i biopsję grubo igłową, którą mam wykonaną 16.12.2010r. Skierowanie do chirurga –onkologa i ustalenie daty operacji. Idę prywatnie do innego onkologa, nic się nie zmienia tylko późniejszy termin operacji, bo ten wybrany i polecany lekarz jest bardzo zajęty. Termin operacji 13.02.2011r. (do operacji jeszcze pracuję, później już nie i tak już jestem na emeryturze). Wykonano operację oszczędzającą z marginesem i usunięciem węzła wartowniczego. Wynik po 20 dniach, niestety w wyciętym niby bezpiecznym marginesie ogniska inwazyjnego raka przewodowego, zakwalifikowana do radykalnej mastektomii. 6.03.2011r. Wykonano amputacje piersi sposobem Maddena. Opieka w szpitalu beznadziejna. Po operacji ląduję na oddziale okulistycznym, bo chirurgia jest w remoncie. Trzeciego dnia informują mnie, że dobrze by było żebym poszła do domu, bo brakuje miejsc dla nowych. Jestem zdezorientowana, obolała, informacje szczątkowe co dalej robić. Ponieważ zbiera mi się chłonka w dużej ilości muszę codziennie przychodzić na ściąganie, czekanie w kolejce po kilka godzin koszmarne – kompletny brak organizacji. Wiem, że teraz jest już lepiej przynajmniej pod względem organizacyjnym. Sześć tygodni później I sesja chemioterapii- tz. czerwona chemia, wydaje się, że można wytrzymać , ale po kilku dniach dostaję gorączki neutropenicznej i ląduję w szpitalu ( ale innym) z bardzo złymi wynikami. Po tygodniu leczenia wracam do domu, jest połowa maja. Piękna pogoda. Proszę męża ,żeby prosto ze szpitala zawiózł mnie na naszą ukochaną działkę, jest pięknie, ciepło, wieje dosyć silny wiatr i z przerażeniem stwierdzam, że moje włosy lecą sobie z wiatrem. Wracamy do domu i golę głowę na łyso. Następne sesje chemioterapii zmniejszone o 25% i zastrzyki na odbudowę białych ciałek, jest już znośnie. Ciągle tłumy ludzi w przychodni i czekanie na swoją kolej, oprócz chemioterapii walczę ciągle ze zbierającą się chłonką, nic nie pomaga najpierw codziennie, a potem co drugi dzień ściąganie. Chemioterapia kończy się w sierpniu, ze względu na duży czynny zbiornik chłonki rezygnuję z radioterapii. W lipcu i sierpniu jest z nami córka z wnuczką. Maja jest bardzo absorbująca, bawimy się razem i to jest dla mnie bardzo dobre. Czuję się coraz lepiej, w październiku jest wesele bratanicy, jest piękna pogoda i wspaniała impreza. We wrześniu i październiku jeździmy na grzyby, chociaż nie bardzo mogę się schylać. Z nawracającą chłonką walczyliśmy 14 miesięcy ( co podobno było rekordem). W końcu płaczem, trochę histerią zmusiłam lekarza do szukania sposobu przeprowadzenia skleroterapii. Zgodnie z protokołem kliniki w Mayo założono cewnik do jamy zbiornika i podawano jodopowidon, trwało to jeszcze ok. 2 miesięcy wreszcie udało się, zbiornik zaczął się zmniejszać. Mogłam wreszcie odwiedzić córkę i wnuczkę. W czwartek zdjęto mi cewnik, w piątek kontrola, a w sobotę poleciałam do Irlandii ! Po miesiącu wracam następna kontrola chłonki, tylko 40ml. Czuję się dobrze oprócz niewielkiego obrzęku limfatycznego prawej ręki, ale przecież nie mam węzłów chłonnych, codzienna gimnastyka , pływanie, wreszcie jadę do sanatorium. Na tydzień do Ustronia przyjeżdża mój mąż, zwiedzamy, chodzimy w górki. Jest cudownie. Wracamy do domu razem, po drodze odwiedzamy dalszą rodzinę. Znowu możemy żeglować, mamy swoją Oazę, ale szczęście nie może długo trwać. Po powrocie dowiadujemy się ,że mąż mojej siostry ma raka jelita grubego, szybka diagnoza, operacja, wyłoniona stomia, uczenie się z tym żyć, ale jest dobrze i oby jak najdłużej. W tym samym czasie na badania trafia mój mąż, wcześniej nie przyznawał się, że coś mu dokucza, dopiero choroba szwagra go zdopingowała. Niestety to co okazało się po badaniach było okropne- nieoperacyjny rak odbytu z przerzutami do tkanek miękkich. Natychmiast zaczęły się chemioterapie, regresje choroby, dwumiesięczne przerwy, znowu progresja, inna chemia znowu trochę lepiej, ale ognisk coraz więcej. Szukamy innych sposobów leczenia sprowadzamy zastrzyki z Niemiec (nauczyłam się sama robić zastrzyki), w końcu marihuanę z Anglii. Jest trochę lepiej, potem znowu gorzej, ja wiem ,że nie ma nadziei, on ciągle wierzy i walczy długo ze słabością. Trwało to 3 lata i było znacznie gorsze od mojej choroby. Tak bardzo chciał żyć, tyle jeszcze miejsc chcieliśmy razem zobaczyć. Odszedł 14 lipca 2015r. dokładnie w 42 rocznicę naszego ślubu. Tak bardzo mi go brakuje. Minęło już ponad półtora roku, ciągle uczę się żyć sama, bardzo pomaga mi w tym córka z wnuczką, moja kochana siostra i szwagier oraz przyjaciele. Jest coraz lepiej. Właśnie wróciłam z Irlandii po trzech miesiącach, robię badania kontrolne, na razie wszystko dobrze. Czytam Wasze historie wszystkie są przejmujące i jednocześnie bardzo budujące, tyle w nich siły , hartu ducha i optymizmu, mam nadzieję, że to zaraźliwe.