Zostałam wezwana do tablicy, może to i dobrze, bo sama bym się nie zdecydowała.
Nie jestem onkologiczna, jak większość z Was i mam nadzieję że nie będę musiała przeżywać i przechodzić chemii, radioterapii….
Ja urodziłam się niepełnosprawna (choć podobno sprawniejsza jestem od niejednego faceta). Mój wygląd często budził różne skojarzenia – małe rączki jak u dziecka 5 letniego, małe stopy, braki w palcach – takie Yeti (jeśli ktoś pamięta film, to wie). Podobno małe jest piękne, tak mówi mój „nieślubny mąż”. Dla mnie walka o akceptację i nie wykluczanie z życia codziennego to jak walka z rakiem, tylko że Ja to robię od urodzenia, także jestem w tym weteranem. Wiem z pierwszej ręki (mój „nieślubny mąż „jest onkologiczny), że rakowcom zawala się całe życie w jednej chwili po diagnozie , Ja walczę z przeciwnościami cały czas.
Miałam nie chodzić – chodzę , pływam, żegluję … może kiedyś polecę….
Szpital w dzieciństwie mnie nie opuszczał, albo Ja nie opuszczałam szpitala. Potem było gorzej. Dojrzewanie, akceptacja własnego ciała. Nie lubiłam luster. Musiałam to poukładać sobie w głowie. Podobno połowa sukcesu w leczeniu to zdrowa psychika . Dziś swoje braki nadrabiam humorem, uśmiechem, trochę cynizmem. Teraz jako dorosła kobieta w szpitalach bywam tylko na badaniach kontrolnych. Mam swoje powiedzenie: „skoro stać na samochód i konieczny przegląd, to niech stać będzie na „przegląd” własnego organizmu”. I tak dobiłam do 40-tki. Lubię Siebie (nie mylić z pychą), lubię ludzi, kocham to życie proste, codzienne z filiżanką kawy, jak napisała Śp. Ola. „W Życiu chodzi o ludzi których spotykasz oraz rzeczy które z nimi tworzysz” (chociażby sprzątanie toalet na rejsie). Buziaki :* Do zobaczenia