Chociaż jestem niemal na co dzień z pisaniem, na pisanie o sobie nie bardzo mam ochotę? Dlaczego? Słowa nie oddają przeżyć, wspomnienia nijak mają się do emocji, jakie towarzyszą takim wydarzeniom. Zaczęło się tuż przed naszą 15 rocznicą ślubu, w 2003 roku. Mój 7-letni syn poskarżył się, że siusia na czerwono. Zbagatelizowałam problem, ale po kilku dniach to powtórzył. Postanowiłam mu zrobić badania, ale od zamiaru do realizacji znów się zeszło. Kiedy w końcu po kilku tygodniach powiedział z wyrzutem – i co miałem mieć badania, bo siusiam na czerwono – poszłam z nim na USG następnego chyba dnia. Diagnoza zwaliła mnie z nóg. Lekarz poprosiła mnie na stronę i stwierdziła – pani syn praktycznie nie ma już nerki. Dlaczego piszę o synu? Bo bez jego doświadczeń moja choroba wyglądałaby zupełnie inaczej. Guz wyskoczył mi na szyi w marcu, gdy mój syn był już po operacji. Od razu pomyślałam o nowotworze. W końcu regularnie bywałam w poradni onkologicznej CZD. Badania odłożyłam jednak do czerwca. Chciałam wpierw zająć się synem. W czerwcu poszłam prywatnie do specjalisty, który pomógł znajomej. Z plikiem badań, z których wynikało, że coś dzieje się w węzłach chłonnych. „Jest pani za młoda, na 99% to nie jest nowotwór. Proszę sobie jeszcze dla pewności zrobić biopsję cienkoigłową.” To wszystko. Mój późniejszy onkolog podsumował to określeniem – błąd w sztuce medycznej. Pewnie was to nie dziwi, takich historii są setki. Gdy w 2014 roku ponownie trafiłam do szpitala, za każdym razem spotykałam pacjentki z podobnymi doświadczeniami. Ostatecznie od lekarza do lekarza chodziłam z nowotworem od czerwca 2003 do stycznia 2004 roku. Wtedy, po ponownym USG, które zleciłam sobie sama, okazało się, że nie ma już wątpliwości. Ale mój internista mimo to skierował mnie do chirurga i do laryngologa (!), bo o hematologu chyba w ogóle nie słyszał! Miałam nowotwór III stopnia. Zaatakowane węzły chłonne w całym organizmie, czyli taką formę choroby, która będzie ci towarzyszyć, aż do śmierci. Zanim padła diagnoza, przewinęło mi się przed oczami całe życie. Opłakałam to, że moje dzieci będą wychowywać inni ludzie. I pogodziłam się z rzeczywistością. Gdy chorował mój syn dziękowałam Bogu, że ma tylko to, że nie jest gorzej. W szpitalu spotykałam rodziców, którzy bezradnie patrzyli, jak ich dzieci gasną w oczach. Mój syn tylko stracił nerkę! Gdy dowiedział się o chorobie, w ciągu jednego dnia dorósł o trzy lata. Gdy z podziwem patrzyliśmy z mężem na jego zmagania z cierpieniem, z chemioterapią i jej skutkami – syn stwierdził – a mam jakieś inne wyjście? Miał wtedy osiem lat. Czy ja mogłabym się poddać? W moim leczeniu najgorsze skutki wiązały się z bólem. Po pierwszych chemiach bolała mnie nawet skóra, leżałam skulona jak zbity pies. Nie miałam żalu do Pana Boga. Wręcz przeciwnie. Choć to zabrzmi szokująco, byłam wdzięczna, że przez chorobę syna przygotował mnie na takie doświadczenie. Czułam się wybrana, wyróżniona. To bardzo mi pomogło. Miałam też niesamowite szczęście. Szpital MSW w Warszawie sam zaproponował mi mabtherę. To wykończyło mój nowotwór ostatecznie. Byłam dumna, że udało mi się wygrać z chorobą. Życie raz jeszcze nauczyło mnie pokory. W 2014 roku nowotwór wrócił i to błyskawicznie. W styczniu na USG nic nie było, w marcu chirurg wyczuł zmiany w jamie brzusznej. Jednak do szpitala trafiłam dopiero w maju, po USG, które znów zrobiłam sobie „na wszelki wypadek”. I znów miałam szczęście. Trafiłam do badania klinicznego, które co prawda wykończyło mój układ pokarmowy, ale dało mi najlepszą terapię nowotworową. Rutynaksyb i bendamustynę. I regularną długą opiekę. Teraz jestem pacjentką IHiT w Warszawie. Wiem, że ciągle jestem chora i liczę się, że choroba może wrócić. W zeszłym roku skończyłam 50 lat. Jaki jest mój bilans? Dzięki chorobie niczego nie planuję. Żyję dniem dzisiejszym. Wiem, że nie mam czasu na odkładanie czegoś na przyszłość. Być może między innymi dlatego rozpadło się moje małżeństwo. Bo mam duże oczekiwania. Nie mam czasu na bylejakość. Nie jestem już taką szaloną optymistką. Wiem, że z chorobą można przegrać, ale nie chcę przegrać życia. Jestem – jak ładnie napisał Szymon Hołownia – człowiekiem na walizkach.