W końcu po czterech tygodniach były wyniki. Najpierw podczas wizyty u chirurga onkologa dowiedziałam się, że wycieli wszystko i ani w zapasie, ani węzłach nie znaleziono więcej żadnych komórek rakowych Kolejna operacja nie była już potrzebna Byłam w tak pozytywnym szoku, że wylewnie podziękowałam i zaczęłam wychodzić. Lekarz zatrzymał mnie słowami: ale chwileczkę przecież muszę zobaczyć czy rana pooperacyjna dobrze się goi. Ja w śmiech, zdjęłam sweter i czekam. Przez wzrok lekarza patrzącego się na mnie jak na osobę niespełna rozumu wpadłam na to, że powinnam chyba zdjąć jeszcze biustonosz. Ale w sumie taki specjalista powinien nauczyć się przecież badać piersi w staniku
Po badaniu oczekiwałam na komisję lekarską, która miała mi powiedzieć jakie będzie dalsze leczenie. Komisja składała się z chirurga onkologa, chemioterapeuty i radioterapeuty. Tego dnia trafiłam „na promocję”. Dostałam wszystko co tylko mogłam. Chemię (4 wlewy), radioterapię (kilkanaście naświetlań) i hormony (przez 5 lat). Lekarze powiedzieli, że szanse na wyleczenie są bardzo duże i że najprawdopodobniej obyło by się bez chemii, bo guz jest w przeważającej części hormonalny ale chcą mieć stuprocentową pewność.
Wieczór i noc nie należała do najweselszych. Doszło do mnie, że leczenie będzie trwać tak długo, że przez 5 lat będę drżeć ze strachu, za każdym razem gdy będę jechała na badania czy gdy tylko coś mnie zaboli… Że, przez ten czas, będę czuła się jakbym siedziała na bombie, która cały czas może wybuchnąć…
Rano przywołałam się do porządku i zaczęłam sobie tłumaczyć, że takie leczenie jest konieczne, że nie ważne jest to, że będę czuła się źle po chemii, że wypadną mi włosy, że pewnie po chemii i radio będę miała anemię, że może przytyję po hormonach. Najważniejsze jest życie! I jeżeli chcę żyć muszę to wszystko znieść. Nie ma nic cenniejszego! Dopóki żyję, każdy dzień może przynieść coś dobrego, mogę śmiać się, cieszyć i być szczęśliwą. Kocham życie i dlatego nie mogę się poddawać! Codziennie muszę sobie powtarzać, że warto walczyć!